Ostatnio zdarza się, że przychodzą do mnie pary, które dopiero zaczynają myśleć o ślubie. Przychodzą, bo niepokoją ich pewne zachowania, o których chcą porozmawiać, zanim przerodzą się one w poważniejsze problemy. Ehhh, gdyby więcej osób podchodziło do tematu związków z taką odpowiedzialnością , to ilość rozwodów i rozbitych rodzin prawdopodobnie drastycznie by się obniżyła.
W naszej kulturze pokutuje zgoda na bylejakość, zbyt łatwą rezygnację z własnych marzeń i potrzeb. W imię zasady, ” jakoś to będzie” i „wystarczy miłość”, „mogło być gorzej” zamiatamy problemy pod dywan.
Czarne nie jest czarne
Na początku dobry sex wynagrodzi nam inne trudności. Tak przelatuje pierwszy, drugi rok związku. Najpóźniej w trzecim roku sex przestaje być remedium na pustkę i brak zrozumienia. Przecieramy oczy, dostrzegamy wyraźnie problemy, których wcześniej nie chcieliśmy widzieć. I co wtedy? Odejść szkoda, a rozmowy nie pomagają, więc decydujemy się trwać nadal w związku, coraz bardziej zaprzeczając rzeczywistości. Przecież nie przyznam, że jest mi źle, bo to by oznaczało, że zmarnowałam/zmarnowałem kilka lat życia. Pojawia się też lęk, że być może lepszego partnera nie znajdę. Więc trwam i zapadam się w sobie. To, co czarne, naginam do odcieni szarości, uciekam w relatywizm. Nie mogę nazwać rzeczy po imieniu, bo nie chcę przyznać się do błędu i porażki.
Strach ma wielkie oczy.
Boimy się na chwile zatrzymać, pozwolić sobie na chwilę refleksji, przyjrzeć się swojemu życiu. Ale dlaczego nie boimy się zmarnować sobie życia, poświęcając je na udowadnianie sobie i całemu światu, że czarne nie jest czarne, a białe nie jest białe?
Celowo posługuję się ogólnikami. Celem tego wpisu nie jest przedstawienie schematów zniekształconych relacji. O tym napiszę może innym razem. Jestem przekonana, że osoby, których dotyczy ten wpis doskonale czują, co mam na myśli.
Dyskomfort i ciągłe napięcie związane z podtrzymywaniem sztucznej wizji związku doprowadza do depresji albo do szaleństwa. Bo każdy widzi, że czarne jest czarne a białe jest białe. My też to widzimy. Widzą wszyscy, tylko nikt nie ma odwagi przerwać paktu milczenia. W podobnym mechanizmie funkcjonują rodziny z problemem alkoholowym, problemem przemocy czy notorycznych zdrad.
A jeśli czarne jest czarne?
Jeśli w naszym życiu wydarzy się coś, co spowoduje, że nie mamy już siły dalej udawać, to co wtedy? Najczęściej wpadamy w depresję. Bo znów, odejść szkoda, bo związek kosztował mnie zbyt dużo inwestycji i zaangażowania, a życia poza związkiem sobie nie wyobrażam. Stopniowo zaczynają mnie nękać myśli samobójcze. Początkowo przerażające, później dające chwilową ulgę, ostatecznie przeradzające się w gotowy plan.
W 2013 roku w Polsce odnotowano 5,7 tys prób samobójczych, a zgonów w ich wyniku 4,2 tys. To są przypadki odnotowane, czyli sytuacje, w których uczestniczyło pogotowie. Można przyjąć, że nieodnotowanych prób było drugie tyle. Najczęstszymi przyczynami podedmowania próby samobójczej są problemy finansowe, choroby i zaburzenia psychiczne oraz problemy w relacjach rodzinnych.
Pracowałam z różnymi ludźmi, którzy mieli bagaż różnorodnych doświadczeń, zgłaszali różne problemy. Jednak, jakiego tematu bym nie ruszyła, prędzej czy później docieraliśmy do problemów w związku. Z punktu widzenia psychologa rodzinnego, sądzę, że nie byłoby nadużyciem stwierdzenie, że gdybyśmy wszyscy potrafili zbudować i utrzymać zdrowe i bliskie relacje, to większość pozostałych problemów straciłaby na swojej sile.
Łatwiej pracuje się z samymi problemami, niż z ich konsekwencjami.
Możecie myśleć, że Was straszę. To w sumie i tak nie najgorsza opcja. Wolę Was przestraszyć dzisiaj, niż słuchać o Waszym cierpieniu za 10 lat. Większość par, z którymi się spotykam ma przynajmniej 15 lat stażu małżeńskiego, a ich problemy ciągną się od początku związku. Gdyby przyszli na terapię te 15 lat wcześniej, pracowalibyśmy nad rozwiązaniem problemów. Dzisiaj musimy pracować nad ich konsekwencjami, przy motywacji do pracy bliskiej zero. To nie są sprzyjające warunki. Pracując nad konsekwencjami, nie możemy ruszyć sedna problemu. Ruszając sedno, pomijamy konsekwencje, które powodują, że codzienne funkcjonowanie stało się nieznośne.
W takich sytuacjach zadaję sobie pytanie: Dlaczego czekaliście, aż bomba wybuchnie? Przecież od początku widzieliście, że jest źle…
Bez przesady, potrafię sam poradzić sobie z problemami…. nawet jeśli sobie nie radzę.
W tym miejscu, może należałoby postawić kropkę. Ale dodam jeszcze ostatnią myśl.
Jeśli nie daję sobie prawa do poszukania dla siebie pomocy, to, być może, wcale o siebie nie dbam, nie szanuję, rezygnuję ze swoich potrzeb? A jeśli tak jest, to czy wiem, dokąd zmierzam i po co?